“Szpital leśny AK 665” tam komendantem był doktor Lucjan Kopeć – fragmenty książki
Lubań wiosną 1998, w domu Kopciów, 10 lat po śmierci Lucjana Stefania Kopeć, wdowa, lekarz – radiolog, od kilku lat na emeryturze. Wie, że przyjdę. Nawet przygotowała się do tej wizyty. Podaje książki o Lucjanie i bitwie pod Osuchami. „Paprocie zakwitły krwią partyzantów” Markiewicza (znam od kilku lat, bo lubański księgarz Stanisław Krawczyk ze względu na osobę Lucjana Kopcia sprowadził większą ilość; zdążyłem nabyć zanim się rozeszły), „Medycynę walczącą”, „Lasy Janowskie i Puszczę Solską” Tuszyńskiego. Tę najważniejszą zostawia na koniec.
– Tu są wspomnienia Lucjana. Doktor Klukowski ze Szczebrzeszyna poprosił go, by je spisał – wyjaśnia.
Biorę do ręki podstarzałą już książkę. 1947 – rok wydania od razu rzuca się w oczy. A więc to zaledwie trzy lata po bitwie pod Osuchami. „Dywersja w Zamojszczyźnie 1939-1944. Wydawnictwo Materiałów do Dziejów Zamojszczyzny w latach wojny 1939-1944 pod redakcją dr Zygmunta Klukowskiego” – odczytuję przydługi tytuł. W dodatku tom czwarty.
– To są jeszcze trzy wcześniejsze? – szybko wyciągam wniosek.
– Tak, ale Lucjana poproszono aby napisał do czwartego – mówi wdowa.
Odnajduję właściwy rozdział. Strony zadrukowane ładną, wyraźną czcionką. Dziś już książek tak się nie składa.
W roku 1943 i 1944, kiedy terror niemiecki dochodzi do szczytu, kiedy dymy unoszące się nad fabrykami śmierci w Majdanku, Bełżcu, Oświęcimiu oznajmiają, że giną niewinnie tysiące ludzi, z dnia na dzień wzrasta opór narodu. Stosowane na początku sporadyczne akty sabotażowe i dywersyjne oraz opór bierny zamieniają się z czasem w zorganizowaną, zaciętą zbrojną walkę z okupantem, z każdym dniem przybierają na sile. Polska ludność wiosek i miast mordowana, wysiedlana, wywożona na roboty do Niemiec, osadzana w obozach koncentracyjnych, niszczona nadmiernymi kontyngentami, broni się, tworząc organizacje terenowe i wstępuje do oddziałów partyzanckich.
W walkę z okupantem Zamojszczyzna wniosła olbrzymi wkład. Ona też jedna z pierwszych w Polsce rozpoczęła czynną, odwetową akcję dywersyjną Na jej terenie w roku 1944 działał szereg organizacji konspiracyjnych. Najliczniejszą była Armia Krajowa, powstała tutaj ze scalenia PZP z BCh, obok niej AL. NSZ było bardzo nieliczną grupą. Akcję dywersyjną poza organizacjami terenowymi prowadziły oddziały partyzanckie AK, BCh, AL i sowieckie.
Przebiegam przez pierwsze linijki wspomnień. „Szpital leśny 665” – tak je zatytułował. I podpisał jedynie jako „Radwan”.
– Nie mógł inaczej. Podanie nazwiska od razu by go spaliło. Partyzantami z AK już interesowało się UB. Zresztą, i tak przyszli po niego i posadzili. Pół roku przesiedział w więzieniu.
Mam dylemat. Czytać dalej, bo lektura wciąga, czy rozmawiać?
– Proszę to wziąć z sobą. I spokojnie poczytać – Stefania Kopeć wybawia mnie z opresji.
Obiecuję, że po przeczytaniu natychmiast zwrócę. Dostaję też zgodę na przedruk wspomnień w „Przeglądzie Lubańskim” . Ukażą się w dwóch odcinkach, akurat kiedy szpital w Lubaniu otrzyma jego imię – znów obiecuję.
– Coś jeszcze Panu pokażę Stefania Kopeć sięga po przygotowane zdjęcia. – To jest otwarcie szpitala leśnego, którym mąż kierował. Partyzanckiego. Lucjan stoi tu pośrodku. Ten w czapce. Rozmawia. Tu jacyś dowódcy partyzanccy, koledzy. A ta poniżej, w białej koszuli, to Basia, jego siostra. Studiowała dziennikarstwo w Warszawie.
– Wiem, zginęła w bitwie pod Osuchami – staram się wykazać wiedzą po lekturze „Paproci”.
Spośród wielu poległych w tej bitwie udało się zidentyfikować 29 nazwisk lub pseudonimów żołnierzy i oficerów oddziału „Woyny”. Wśród nich były między innymi sanitariuszki „Ksantypa”, „Pszczółka”, dwie rodzone siostry – „Kalina” i „Róża” pisał Jerzy Markiewicz.
– Ile to naszukali się Basi po bitwie. Jak Zbyszek jej szukał, poczyta Pan w książce. Zbyszek to doktor Krynicki, „Korab”, przyjaciel Lucka, ten sam, który tak pięknie przemówił na jego pogrzebie. Ciała Basi nigdy nie odnaleźli. Potem pogodzili się z myślą, że musiała utopić się na bagnach. Zapewne tak było – głośno wspomina pani Stefania.
Fotografii jest kilka. A to leśny oddział wchodzi w głąb puszczy, na innym grupa młodych ludzi w Biłgoraju w 1944 roku. Odważnym człowiekiem musiał być ten fotograf. Nie wiadomo, kim był. Na tę chwilę zostaję z tą niewiedzą, szczęśliwy jednak, że będę mógł tymi fotografiami zilustrować wspomnienia „Radwana” w redagowanym miesięczniku.
7 kwietnia 1998, Światowy Dzień Służby Zdrowia
Data nieprzypadkowa, wybrana świadomie. To dzień nadania imienia Lucjana Kopcia szpitalowi rejonowemu w Lubaniu. Uroczystość przy głównym wejściu do szpitala, którego wybudowanie zajęło Kopciowi 10 lat i 7 miesięcy drogi przez urzędniczą mękę, gromadzi wielu gości. Lekarze i pielęgniarki, pracownicy i dyrekcja ZOZ Lubań, przyjaciele i pacjenci, władze lokalne rejonu lubańskiego. (Ktoś po latach przypomni sobie, że orkiestra wojskowa zagrała „Pierwszą Brygadę”, wtedy jeszcze rzadkość.) Stefania Kopeć w towarzystwie wojewody jeleniogórskiego Józefa Króla odsłania tablicę z nazwą szpitala. Teraz to ja fotografuję.
Kilka lat postawiono w tym miejscu pomniczek z wygrawerowaną tabliczką, podkreślającą zasługi lubańskiego lekarza. Ktoś odnajdzie zdjęcie z tamtej pierwszej uroczystości. Teraz przy tablicy stoi wojskowa warta honorowa, wtedy przy pomniczku wartę zaciągnęły pielęgniarki. Jedną z nich była Mirosława Jędrzejczak z OIOM-u, oddziału intensywnej opieki medycznej. Tam trafił na oddział Lucjan Kopeć, tam zmarł. Mirosława Jędrzejczak otrzymała od wdowy srebrną turecką cukiernicę. Ewa Adamowicz, inna z pielęgniarek opiekująca się umierającym dyrektorem, przewędrowała całe Tatry, kiedy przez dziesięć kolejnych lat szpitalne koło PTTK organizowało rajdy turystyczne, noszące imię Lucjana Kopcia.
W kwietniu i maju, tuż po uroczystościach nadania imienia szpitalowi, ukazuje się na łamach „Przeglądu Lubańskiego” obiecany przedruk partyzanckich wspomnień „Radwana”. Dla wielu są szokiem, bo nie znali doktora z tej partyzanckiej strony. Nieliczni odpowiadając na apel redakcji, przysyłają listy, jak go zapamiętali. Ujmują mnie dwa zdania Germaine Nowickiej: był taki moment u schyłku życia doktora Kopcia, że w wybudowanym przez siebie obiekcie, zabrakło dla Niego choćby kawałka miejsca. Dziś ma za to cały szpital… Umieszczam je na okładce. A ostatnie zdanie wytłuszczam na winiecie miesięcznika. Niech każdy odczytuje je po swojemu.
Ktoś będzie się cieszyć, może ktoś wstydzić…
Dwanaście lat później około 2010 roku, może początek 2011
Włączam telewizor. Program „Było… nie minęło” już trwa. Nie wiem, jak długo. Redaktor Adam Sikorski stoi w gęstym, wysokim lesie. Środek Puszczy Solskiej. Narzeka, że chcąc tu dotrzeć, przebijał się przez bagna, co wcale nie było proste. Nagle wyciąga fotografie. Są czarno-białe, powiększone i wydrukowane na kartkach papieru A4. Zaczyna je przypinać do drzew wokół. Jedno, drugie… Ma ich kilka. Na pamiątkę, że był tu szpital leśny – wyjaśnia. (W 2016 roku Andrzej Sokal z Biłgoraja, który wówczas oglądał ten sam program, powie mi, że Sikorski przypinał zdjęcia półtora kilometra dalej, przy schronie „Wira”. Być może. Ważne, że przypinał.)
Stop, stop. Ale to jedno z tych zdjęć jest mi znane! Niestety, nie mogę zatrzymać tej audycji. Mój telewizor nie dorobił się tej funkcji. Takie same zdjęcie miałem przecież kilka lat wcześniej w swoich rękach! Otwarcie partyzanckiego szpitala „665”. Doktor „Radwan” zapisał bardzo dokładnie:
W piękny, pogodny dzień Zielonych Świąt odbyło się uroczyste poświęcenie szpitala. Od samego rana poczęli ściągać ze wszystkich stron zaproszeni goście. Można było zobaczyć przedstawicieli całej Polski podziemnej z tego terenu. A więc komendant obwodu Orsza ze swoim zastępcą Trojdanem, Beskid z WSOP’u i Maka z WSK, Szyszka i Ksantypa, a dalej dowódcy i delegaci oddziałów Wir, Cord, Kula, Bej, Zagłoba, Rzut, dowódcy placówek i wielu, wielu innych. W odpowiedzialnej roli organizatora i gościnnego gospodarza pomagali mi niestrudzenie Korab, Mały i Huk. Nina z pomocą kilku niewiast i chłopców z drużyny Żbika urządziła ołtarz, który ozdobiony skrzyżowanymi karabinami z prostym brzozowym krzyżem w środku i figurką Matki Boskiej, przykryty śnieżnobiałym obrusem, upiększony masą zieleni i kwiecia doskonale harmonizował z tłem i panującym nastrojem.
Obok wśród wysmukłych jodeł i sosen na maszcie powiewała biało czerwona flaga, świadcząca że las do nas należy. Odległy o kilkanaście metrów szpital z widniejącym znakiem Czerwonego Krzyża ograniczał plac nabożeństwa. Około godz. 11 przybył kapelan i odprawił mszę polową, zakończoną błagalnym hymnem: „Boże coś Polskę… Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!” Poświęcenie budynku i krótkie przemówienie kapelana zamknęło część oficjalną uroczystości. Skromny, żołnierski obiad, obficie zakropiony zdobyczną wódką i piwem zmienił nastrój z uroczystego na wesoły. Przemówienie i toasty dawały obraz naszych myśli i bojowego nastawienia. Około godz. 18 goście zaczęli rozchodzić się do swych „domów” obozów i kwater.
Szpital „665” zasługuje na naszą pamięć. I przyszłych pokoleń – kończy program Sikorski.
A więc fotografii zachowało się więcej. Trzeba spytać, skąd je ma? – układam sobie plan poszukiwań. Na tę chwilę sprawdzam jedynie, kiedy wypadały Zielone Świątki w 1944 roku. Wychodzi, że 28 maja. Zamykanie partyzantów w kotle Puszczy Solskiej rozpocznie się trzy tygodnie później. Przejdzie do historii jako hitlerowska operacja „Sturmwind II”. Sturmwind w języku niemieckim oznacza wicher.
Niestety, nie zdążyłem zapisać, z którego roku pochodzi to nagranie „Było …nie minęło”.
2016
Wakacje pod Krakowem, druga połowa sierpnia
Znów w telewizji oglądam „Było… nie minęło” z Puszczy Solskiej. Nowy program o schronie „Wira”, którego rekonstrukcji podjęli miejscowi pasjonaci historii. Redaktor Sikorski rozmawia z nimi o tym, stojąc w głębokim, piaszczystym wykopie. Potem ekipa przenosi się dalej. Na miejsce, gdzie stał szpital „665”.
– Strasznie ciężko tu dotrzeć, przez bagna – narzeka Sikorski. – Kilka godzin nam to zajęło. Zróbcie coś, aby można było to miejsce odwiedzać – apeluje do miejscowych, którzy mu towarzyszą.
Tym razem nie popełniam błędu sprzed kilku lat. Słucham i gapię się w telewizor z kartką i długopisem w ręku. I notuję rzeczy najważniejsze: Trzepietniak – wieś pod Aleksandrowem, na trasie Józefów – Biłgoraj, GRH „Wir”, czyli grupa rekonstrukcji historycznej, która wzięła swą nazwę od legendarnego dowódcy podporucznika AK Konrada Bartoszewskiego, zachowane fotografie, na podstawie których na nowo podjęto się budowy schronu, zwanego niekiedy bunkrem. A więc można. Bo są zdjęcia!
Kiedy program kończy się , natychmiast rzucam się do internetu. „W minioną sobotę obozowisko partyzanckie odwiedziła ekipa telewizyjna” – donosi 17 sierpnia bilgorajska.pl. Aha, więc nagranie „Było… nie minęło” zarejestrowano trzynastego. Czyli świeża sprawa. Pracuję jeszcze jakiś czas, wygrzebując detale i systematyzuję wcześniejszą wiedzę. Z moich „Przeglądów Lubańskich”, jeszcze papierowych. I tych internetowych, kiedy to o doktorze Kopciu, zwłaszcza jego zmaganiach z budową lubańskiego szpitala pisała szpitalna pielęgniarka Ewa Gutek. Po telefonicznej prośbie przesyła mi swój maszynopis pracy. Wcześniej wykonuję inny telefon. Ten najważniejszy. Po nim kilka dni później jestem już w środku Puszczy Solskiej.
Autor: Red.