Wspominamy Pawła Rudkowskiego
Dziś 26 stycznia o godz. 16.00 w świetlicy wiejskiej w Nowej Karczmie zapraszamy na wieczór wspomnień poświęcony Pawłowi Rudkowskiemu. Właśnie mija 5 lat od Jego śmierci.
Zmarł po krótkiej chorobie, w środę, 30 stycznia 2008 roku w lubańskim szpitalu. Spoczął na cmentarzu w Lubaniu. Człowiek o bogatym życiorysie, żołnierz, pisarz-samouk, przez wiele lat był związany z naszą redakcją, publikując swoje opowiadania. Z Polesia i z Dolnego Śląska.
Urodził się 18 marca 1920 roku w Wielkim Lesie na Polesiu. Był żołnierzem 1 Dywizji Piechoty. Swój szlak bojowy zaczynał pod Lenino. Po wojnie jako osadnik wojskowy, trafił do Nowej Karczmy koło Lubania.
To, co przeżył spisywał. Przeważnie w formie krótkich opowiadań, często chwytających za serce, zawsze prawdziwych. W latach osiemdziesiątych dostrzegły Go jeleniogórskie „Karkonosze”, gdzie ukazywała się w odcinkach Jego „Saga poleska”. Zawsze wracał do lat dzieciństwa na poleskiej wsi. Na czytelniczym rynku zaistniał znacznie wcześniej, już w 1967 roku znalazł się w zbiorowej pracy pokonkursowej pt. „Siła życia”. Bo w konkursach literackich, On, samouk startował nader często. Gdy w 1997 roku został wyróżniony w konkursie literackim „Wiadomości Kulturalnych” (oceniono wyżej niż samego Wojciecha Żukrowskiego!) zawitał do naszej redakcji.
Do „Przeglądu Lubańskiego” pisał dużo, przeważnie opowiadania. „Stój! Kto idzie!”, „Dziadek Zalewski opowiadał”, „Proroczy sen Antosia”…. Przynosił je nam przeważnie w rękopisach, równo zapisane rzędami literami bruliony. A my w redakcji rozpoczynaliśmy „pracę nad tekstem”, by w kolejnym numerze zamieścić nowe opowiadanie Pana Pawła. I chyba nie końca zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z twórcą samorodnym, przenoszącym nas w świat Poleszuków, z ich obyczajami i kodeksem moralnym, świat, który gdzieś pozostał daleko, a On – ostatni tu kronikarz, ratuje go od zapomnienia. Wypowiadał się przez swoją twórczość. Choć, gdy przyniósł nam „Krwawego Kamińskiego”, powiedział krótko:
– Tak było. Musiałem to napisać, aby wszyscy wiedzieli.
Trafiał także na łamy „Gazetki Siekierczyńskiej”. Potem dzięki zgorzeleckiej Oficynie Wydawniczej OBRZEŻA i niestrudzonemu Marianowi Szałeckiemu, który wydał Jego opowiadania w kilku książkach: „Wieremij i inne opowiadania”, „Okruchy wspomnień z nieludzkiej ziemi”. Zaistniał w kilku antologiach literackich („Wrastanie” czy „Prezentacje” i w III. Jeleniogórskim Almanachu Literackim).
Miał wiele do opowiedzenia, bo był znakomitym obserwatorem życia i niesłychany dar przelewania tych opowieści na papier. Z Polesia, z wywózki na Syberię, z frontowych czasów, gdy od początku brał udział w formowaniu Dywizji Kościuszkowskiej. Raz usłyszałem nieznaną historię. Gorąco namawiałem wówczas Pana Pawła, aby zamieścił ją w jednym ze swoich zbiorów opowiadań. Zgodził się i pod tytułem „Niepokój wojskowych serc” umieścił ją w „Okruchach wspomnień z nieludzkiej ziemi”.
Brzmiała tak:
Matki i żony zostające z małymi dziećmi pożegnały swoich mężów i synów odchodzących do wojska. Pozostali, rozsiani po bezkresnych obszarach obcego kraju to ludzie przeważnie niezdolni do wykonywania pracy fizycznej. Daleko od nich, nad Oką, tworzy się Pierwsza Dywizja im. Tadeusza Kościuszki.
Znalazłem się w kompanii moździerzy II pułku piechoty, w drugim batalionie. W każdy czwartek tygodnia oficerowie mają wyznaczoną godzinę na prelekcję wśród żołnierzy.
– Żołnierz powinien i musi być świadom, o jaką Polskę będzie walczył – mawiali. – Zniknie bezrobocie w miastach i na wsi. Każdy z was otrzyma bezpłatnie dziesięciohektarowe gospodarstwo rolne. W wolnej Polsce nie będzie wyzysku człowieka przez człowieka, powstanie rząd robotniczo-chłopski – obiecywali.
Otoczony kołem drzemiących żołnierzy porucznik Matuszewski stwarza wizję przyszłej Polski w pełnym rozkwicie i dobrobycie. Chwilę milczy w skupieniu, po czym zadaje pytanie:
– A więc jaka będzie przyszła Polska? Kto odpowie na to pytanie?
Na razie nikt nie podnosi ręki, jednak po krótkiej chwili siedzący po przeciwnej stronie żołnierz, mój współtowarzysz z trzeciej drużyny moździerzy III plutonu unosi dwa palce.
– Przyszła Polska będzie parlamentarno-demokratyczna.
– Pięknie! Wasze imię i nazwisko?
– Wojciech Jaruzelski.
Matuszewski zapisuje w notesie.
– Jutro proszę zgłosić się w sztabie dywizji.
Wojciech Jaruzelski odszedł na zawsze z mojej drużyny jako celowniczy moździerza 88 mm, więcej nie miałem okazji go spotkać.
W czasie owych szkoleń polityczno-wychowawczych odzywały się także głosy niepokoju i trwogi.
– Ratujcie nasze rodziny. Zostawiliśmy je bez żadnej opieki. My tu będziemy walczyć, a nasi rodzice i małoletnie dzieci wymrą z głodu.
Jakby na potwierdzenie tych słów nosiłem w zanadrzu list, nie mając odwagi odczytać go przed porucznikiem. Było od mojego młodszego brata Zenka, napisany niewprawną ręką:
„Do jedzenia nie mamy nic. Mama tylko raz wyszła w pole na ściernisko, bo chciała uzbierać trochę kłosów, ale zobaczył ją priesiedatiel kołchozu i zdzielił dwa razy nahajką po plecach, że ledwo doszła do domu.On zaś, priedsedatiel z dawidzichy, siedział na koniu, wyrwał je kłosy z fartucha i wszystko podeptał nogami. Mama tłucze suszone główki koniczyny ze słomą i piecze z tego placki. Troszkę mąki dosypuje, bo już prawie nie ma. A tych placków to wcale przełknąć nie można. Adaś, gdy pójdzie za swoją potrzebą, krzyczy z bólu. To wcale nie chce z niego wyjść. Tam, gdzie Ojciec nasz pochowany, łażą kołchozowe krowy i depczą mogiłę. Mama chodzi i poprawia ją.”
Wołanie nie pozostało bez echa. Oficerowie polityczni starali się przekonać nas, że Wanda Wasilewska przedłoży Stalinowi raport, jakie morale panuje w wojsku odnośnie tej sprawy i będą poczynione odpowiednie kroki, by los Narodu Polskiego uległ poprawie.
Bez echa pozostał za to list do znanego dziennikarza Dariusza Baliszewskiego, gdy Paweł Rudkowski nie godził się z przedstawianą przez dziennikarza po latach sprawą bitwy pod Lenino. Rudkowski wiedział najlepiej, jakie piekło zgotowano żołnierzom nad Miereją.
Gdy w kraju obchodzono uroczyście 60. rocznicę Powstania Warszawskiego, on miał na to swoje, osobiste spojrzenie. „Dwa brzegi” – to był tytuł opublikowanej na łamach „Przeglądu Lubańskiego” rozmowy, jaką odbył z Wacławem Sławińskim, powstańcem warszawskim. I oddawał to, co czuli walczący żołnierze po drugiej stronie Wisły:
Dochodząc do Puław widzieliśmy, że Warszawa płonie. Goniec, łącznik dotarł z wiadomością, że w mieście są walki. Wyzwalając prawobrzeżną Pragę trzeba pamiętać, że Jabłonna czy Modlin były w rękach niemieckich. Linia frontu od północy szła po Narwi. My mieliśmy za zadanie uratować Most Kierbedzia. Wyleciał w powietrze na naszych oczach. (…) Mam wielki szacunek do generała Zygmunta Berlinga, naszego dowódcy za to, że na pomoc powstaniu rzucił cztery pułki wojska. Dotarło do nas, żołnierzy, że zrobił to bez porozumienia z Rosjanami. Zaraz też zniknął z areny. Nam oficerowie polityczni wmawiali, że Berling jest na wyższej szkole w Moskwie. Wiedzieliśmy, że kłamią. Nikt z żołnierzy w to nie wierzył. (…)
W wojsku o powstaniu nie rozmawiano. Wiedzieliśmy tylko, że się skończyło. Co, jak i dlaczego – o tym dowiedziałem się dopiero po wojnie. W styczniu z 16. na 17. przeszliśmy przez Wisłę, daleko od Warszawy. Po trzech dniach byliśmy w stolicy, na defiladzie. Na trybunie Rola-Żymierski, Rokossowski, Broz-Tito. Potem, idąc z wojskiem na Bydgoszcz, widziałem, jak warszawiacy ciągną wózki i wracają do stolicy. Po co? – dziwiłem się. Toż tam był jeden wielki cmentarz, gruzy. A oni jednak wracali. Do domu.
W tejże rozmowie opowiadał, jak po wojnie trafił do powiatu lubańskiego:
Na Wale Pomorskim 9. lutego 1945 roku zostałem ranny. I tego dnia skończyła się dla mnie wojna. Ze szpitala w Otwocku wyszedłem już po zakończeniu wojny. Moja jednostka stała w Modlinie. Nasi oficerowie jeździli na Dolny Śląsk szukać nam miejsc do życia.
– Jedźcie do powiatu lubańskiego – usłyszałem od jednego z nich – dobra tam ziemia i gospodarstwa nie zniszczone.
Był marzec 1946. Nocowałem dwie doby w Legnicy. Ale ostrzeżono nas, bo byłem z kolegą, że Legnica jest niebezpieczna. Pojechałem do Lubania. PUR mieścił się w budynku za kinem, gdzie dziś przyjmują lekarze. Tu usłyszałem, że niedaleko stąd jest wieś, co się nazywa Górniki. Szukałem jej, bo mieszkała tam już moja siostra. Później Górniki przemianowano na Nową Karczmę. Poszedłem piechotą, przez Zarębę. Miałem na sobie mundur, przypięte odznaczenia polskie i radzieckie. W sumie dziewięć.
– Co, kościuszkowiec? – zapytał ktoś po drodze. – Rzuć pan to wszystko, bo jeszcze nie wiadomo, z której strony zawieje wiatr historii.
On sam był dla nas zawsze, chodzącą historią XX wieku i Starszym Kolegą po piórze, bez którego żadna historia „małej Ojczyzny”, nowej jak wszystko dla wszystkich na tych ziemiach od 1945 roku, obejść się nie może. Jeszcze niedawno zastałem Go w domu przy niezwykłej czynności: sprawnymi dłońmi wyplatał buty z łyka. Byłem zaskoczony, że nadal to tak świetnie potrafi.
– Tego się nigdy nie zapomina – wyjaśniał. – U nas na Polesiu było dużo bagien, takie buty trzeba było sobie umieć zrobić, żeby mieć w czym chodzić. Wystarczały na tydzień. Na Syberii, gdzie wraz z rodzicami i rodzeństwem trafił, były środkiem na przeżycie.
Nie wiem, dla kogo łapcie po tylu latach robił, ale z pewnością nie powstydziłoby się ich żadne muzeum, dokumentujące losy tych, co przybyli tu z Kresów, a może nawet z dalekiej Syberii. Wspominał, jak na syberyjskiej zsyłce, on i inni Poleszucy w „problemie obuwia” przychodzili wszystkim z pomocą:
(…) szukając w lesie młodych lip, parząc je nad ogniem delikatnie obracając, by nie przypalić kory, a gdy uznają, że dostatecznie odstaje, zdzierają je wąskimi paskami. Po przyjściu z pracy, najczęściej po kolacji, przy słabym świetle łuczywa, sporządzają nowe kapcie.
Problem łapci nie ominął także mnie – pisał dalej w „Okruchach wspomnień z nieludzkiej ziemi”, gdy w tajdze zabrakło młodych lipowych drzew.
– Nie za każdym razem w miejscu pracy jak również w drodze powrotnej można było spotkać młode lipy. Onego feralnego dnia, wracając z pracy z niepokojem patrzyłem na swoje łapcie. Rozleciały się prawie w strzępy, a materiału na nowe nie miałem. Nazajutrz powiązałem je sznurkami i w przeczuciu najgorszego poszedłem do pracy. Po dojściu, na nogach pozostały same onuce. Fakt ten nie uszedł uwadze brygadzisty.
– Ej, Paszka, kak ty tak pryszoł? Tyż nogi postradajesz. Dawaj, stupaj damoj!
Tak! Łatwo ci powiedzieć: stupaj! Przede mną sześciokilometrowy odcinek drogi powrotnej. Nie miałem wyboru, postupałem. Poczułem ostry, kłujący ból w kolanach, gdy spomiędzy drzew ukazywały się baraki Sosnowej. Usiadłem na przydrożnym pieńku. Mierzyłem odległość dzielącą mnie od zabudowań, chyba dam radę….
Próbuję wstać, ale nie po to, by iść – o utrzymaniu się na nogach nie było mowy. Pozostał ostatni sposób – na czworakach dobrnąłem do baraku.
Był cennym świadkiem wielu zdarzeń z historii XX wieku. Dzięki swemu talentowi potrafiący zdarzenia te z powodzeniem przelewać na papier, z zachowaniem dawnej kresowej gawędy, potoczności narracji, autentyzmu wynikającemu z doskonałej do końca pamięci. Jesteśmy Mu winni naszą pamięć i szacunek. I może coś więcej. Może warto zebrać cały Jego dorobek literacki, by zachować dla przyszłych pokoleń? Bo Jego twórczość, pełną osobistych przeżyć, doświadczeń i wypływających z nich mądrości życiowej, daje nam więcej niż niejeden z rozdziałów podręczników do historii. Ocalmy ją od zapomnienia. Bo to też jesteśmy Mu winni….
Janusz Skowroński