“Szpital leśny AK 665” – Książka o partyzanckiej działalności doktora Lucjana Kopcia
Z Januszem Skowrońskim rozmawiamy na temat jego najnowszej książki “Szpital Leśny AK 665”. Autor ukazuje w niej m.in. wojenne losy Lucjana Kopcia, o których w Lubaniu niewielu wiedziało. Teraz może się to zmienić.
Przegląd Lubański: – Wydałeś nową książkę, której w naszym mieście nie widać. O czym jest?
Janusz Skowroński: – Spokojnie, już widać. Pojawiła się w księgarni w Rynku i saloniku prasowym Pana Muskalskiego koło Baszty Brackiej i w samej Baszcie, w Informacji Turystycznej. Dotrze także do innych punktów. To książka, która swoją premierę miała pod koniec czerwca na Zamojszczyźnie. Konkretnie w Biłgoraju, w schronie „Wira” pod Trzepietniakiem i w Osuchach.
Przegląd Lubański: Dlaczego właśnie tam?
Bo tam był „partyzancki świat” Armii Krajowej podczas wojny. Taki kawałek wolnej Polski w okupowanym przez Niemców kraju, zwany „Rzeczpospolitą Józefowską”, w samym sercu Puszczy Solskiej. Tak postanowiliśmy z wydawcą, aby zdążyć z książką na tegoroczne rocznicowe uroczystości bitwy pod Osuchami, gdzie rozegrała się dramatyczna bitwa i jest największy partyzancki cmentarz w Polsce. Wcześniej udaliśmy się na spotkanie autorskie do Puszczy Solskiej, do odbudowanej ziemianki „Wira”, Konrada Bartoszewskiego, słynnego dowódcy partyzanckiego. To w tej ziemiance pierwszych pacjentów leczył nasz doktor Lucjan Kopeć.
Przegląd Lubański: Czyli jednak pojawia się wątek lubański.
Tak, i to wiele wątków, lubańskich a nawet dolnośląskich. Znany nam powszechnie Lucjan Kopeć, lekarz i organizator służby zdrowia na ziemi lubańskiej, który wybudował lubański szpital, miał niezwykłą partyzancką przeszłość. Był on komendantem prawdziwego szpitala leśnego „665” w Puszczy Solskiej. To swoisty, nieco zapomniany fenomen w historii II wojny światowej. Także w historii polskiej medycyny. Teraz, także dzięki mojej książce, został przypomniany. Od roku obserwuję zjawisko przywracania pamięci o partyzantach Armii Krajowej na Zamojszczyźnie. Grupa Rekonstrukcji Historycznej „Wir” odtwarza partyzanckie szlaki, wydała mapę turystyczną i rekonstruuje leśne obiekty. Adam Sikorski z telewizyjnego programu „Było – nie minęło” dokumentuje to kamerą. Ja postanowiłem piórem. Zwłaszcza, że zauważyłem pewną prawidłowość. Wielu AK-owców z Zamojszczyzny uciekło po wojnie na Dolny Śląsk, w obawie przed represjami ze strony UB i NKWD. Tu układali sobie życie na nowo, niekiedy zmieniając nazwisko, nie przyznawali się publicznie do swoich przeżyć, wiedząc czym im to grozi. No i nie zapominajmy, że po wojnie masowo siedzieli w więzieniach, nie tylko w kraju. Na Dolnym Śląsku pojawił się nie tylko doktor Kopeć, także inni – Tadeusz Gumiński, późniejszy twórca Muzeum Miedzi w Legnicy, Zbigniew Krynicki – lekarz i jeden z organizatorów szpitala rehabilitacyjno-ortopedycznego na Poświętnem we Wrocławiu czy sam dowódca Konrad Bartoszewski, który doktoryzował się na Uniwersytecie Wrocławskim. Tu zaistnieli udowadniając, że ich pokolenie „kolumbów” nie musi być straconym. W książce są szczegóły – ja powiązałem ich losy z Dolnym Śląskiem, o którym trochę wiem i po którym w zakresie literatury faktu „poruszam się” całkiem swobodnie.
Przegląd Lubański: Długo pracowałeś nad tą książką?
Obliczyłem, że koło tematu „chodziłem” prawie 20 lat. Choć dotknąłem go jeszcze dziesięć lat wcześniej. Jak? Szczegóły są w książce. Czasami jest tak, że temat musi się „ułożyć” przez lata, aby powstała sensowna książka. Kiedy w 1998 roku przygotowywano nadanie imienia Lucjana Kopcia szpitalowi w Lubaniu, udałem się do Stefanii Kopeć. Udostępniła mi wydrukowane wspomnienia męża i pokazała kilka jego partyzanckich fotografii. Teraz poszedłem śladami ludzi z tych zdjęć, odnalazłem kolejne, nawet w Stanach Zjednoczonych. Dowiedziałem się, kto je robił i dlaczego. Pojęcia wtedy nie miałem, że ich autorem jest Edward Buczek, biłgorajski fotograf zaprzysiężony przez AK. Wydawałem wówczas papierowy “Przegląd Lubański”. Opublikowałem w nim to, co w 1998 roku przekazała Stefania Kopeć. Dla wielu był to szok, bo nie znali doktora z tej strony. Opowiedziała mi także o jego siostrze “Ksantypie”. Barbarze, świetnie zapowiadającej się dziennikarce z Warszawy, swojej niedoszłej bratowej, która zginęła pod Osuchami i nie ma nawet swojego grobu. Bo wiele osób ze zdjęć z otwarcia szpitala leśnego “665” cztery tygodnie później już nie żyło. Buczek uwiecznił ich na ich ostatnich zdjęciach.
Przegląd Lubański: Wiem, że znałeś doktora Kopcia. Rozmawiałeś z nim o jego przeszłości?
Doktor był moim dyrektorem w latach 1986-1987. Przyjmował mnie do pracy jeszcze na Placu Okrzei, po miesiącu byłem już w nowym szpitalu. Wprowadzałem do niego pierwsze komputery, po które jechałem… karetką aż do Warszawy. Wtedy nie wiedziałem o jego partyzanckich dokonaniach. On sam niewiele mówił, żył pracą i nowym szpitalem, którego budowa zajęła mu ponad dziesięć lat. Jeszcze za jego życia księgarz pan Stanisław Krawczyk sprowadził do Lubania książkę „Paprocie zakwitły krwią partyzantów” Jerzego Markiewicza. Tam mogłem przeczytać pierwsze informacje o moim dyrektorze. Wiem, że niektórym z pracowników, dyrektor podpisywał tę książkę. Ostatnio wdowa po Kazimierzu Wojciechowskim, laborancie ze szpitala przekazała taki egzemplarz dla Grupy „Wir”. Za to, że tak wspaniale dokumentują wojenną działalność doktora. W szpitalu mówiło się w tajemnicy, że rana lewego ramienia i strzaskanego łokcia została wyniesiona spod Osuch. Stąd nie mógł zostać chirurgiem, bo zapowiadał się znakomitym, niejednemu partyzantowi ratując życie. Został internistą. W styczniu 1988 roku mój dyrektor zmarł po krótkiej chorobie, w wybudowanym przez siebie szpitalu. Dziś wiem, że nie wszystko w książce

Władysław Bury, który uratował pod Osuchami Lucjana Kopcia, sam poległ w tej bitwie. Został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Walecznych.
Markiewicza zostało do końca ujęte, z różnych przyczyn. Cieszę się, że w swojej książce uzupełniłem wiele wątków i odnalazłem nowe, nieznane. Już po ukazaniu się książki, dokładnie dzień po jej biłgorajskiej premierze, poznałem panią, której brat, Władysław Bury, wyniósł pod Osuchami rannego Lucjana Kopcia, a później sam zginął.
Przegląd Lubański: Jakie masz plany w związku z tą książką? Przewidujesz spotkania autorskie?
Przez trzy dni promowałem książkę na Zamojszczyźnie. Teraz stamtąd codziennie otrzymuję informacje, że książka jest czytana, są już nawet pewne plany i inicjatywy wydawnicze, na przykład „Dziennika biłgorajskiego” Tadeusza Gumińskiego. Warto także wydać więzienną korespondencję „Wira” i „Niny”. Słynny „Wir” wyszedł na wolność pod koniec 1954 roku. Jego żona „Nina” była szefową pielęgniarek w szpitalu leśnym „665” u Lucjana Kopcia. To dobrze, że informacje z mojej książki inspirują innych. Byłoby dobrze, gdyby w Lubaniu przypomniano sylwetkę dyrektora Kopcia. Wszak w tym roku mija 30 lat od chwili oddania szpitala do użytku. Jest jego skromny pomnik przy wejściu do szpitala, szkoda, że gdzieś zaginęła tablica, którą odsłaniano w 1998 roku.
Przegląd Lubański: Jak to zaginęła?
Po termomodernizacji budynku szpitala już jej nie zawieszono. Pytałem – nikt nie wie, gdzie jest. Może komuś przeszkadzała? Nie wiem. Powiedziałem, że jak jej tu nie chcą, to niech mi pozwolą zawieźć do Puszczy Solskiej. Złożę ją tam obok repliki szpitala leśnego „665”, który odtworzono uroczyście pod koniec maja. Pomagałem im, odnajdując niemieckie plany budowy takiego szpitala, który był składanym barakiem. Trochę wstyd, że tak się traktuje w Lubaniu pamięć o tym zasłużonym dla miasta i regionu człowieku. Może kogoś ruszy sumienie po tej rozmowie?
Już w marcu, kiedy obchodzono Dzień Żołnierzy Wyklętych, rzuciłem propozycję, aby przypomnieć innych, w tym Lucjana Kopcia, który wiele przeżył. Jakoś nie podjęto tematu, choć partyzancka Grupa Rekonstrukcji Historycznej „Wir” była skłonna przyjechać do nas. Wcześniej gościłem u siebie jej szefa, Andrzeja Sokala, któremu pokazałem, gdzie pracował i mieszkał porucznik „Radwan”. O tym co przeżył, jak był przesłuchiwany i siedział w więzieniu, można będzie przeczytać w mojej książce. Dotarłem nawet do dokumentów z jego przesłuchań. Wcześniej w ogólnopolskim miesięczniku “Odkrywca” opublikowałem 5-odcinkowy cykl “Partyzanckie obiekty Puszczy Solskiej”. Mój wydawca uznał, że już dawno nie było książki o partyzantach, więc może taką napiszę? Łatwo powiedzieć. Ja nie chciałem pisać kolejnych „Paproci”, więc spróbowałem inaczej.
Przegląd Lubański: No właśnie, solidnie wyglądającej swojej książce nadałeś charakter dziennika.
Tak, zrobiłem to z kilku powodów. Lucjan Kopeć znał wielkiego kronikarza Zamojszczyzny, doktora Zygmunta Klukowskiego ze Szczebrzeszyna, tego samego, który namówił porucznika „Radwana” do napisania swoich wspomnień. Kopeć napisał je tuż po wojnie a Klukowski w 1947 roku wydał. Ale istnieją inne, nie wydane relacje Kopcia, bo Klukowski poszedł siedzieć do Wronek, później zdążył tylko opublikować swoje „Dzienniki” i wkrótce zmarł. Prawdziwym odkryciem były dla mnie „Dzienniki” innego z przyjaciół Lucjana Kopcia – Tadeusza Gumińskiego. Zostawił on po sobie aż
97 brulionów, do których wcześniej nikt z dziennikarzy nie zaglądał. Byłem już w połowie swojej książki, gdy uświadomiłem sobie, że robi się z tego także dziennik. I postanowiłem tak ten mój zapis kontynuować, z szacunku do tych osób, moich bohaterów. Zwłaszcza obszernie cytowane zapiski Gumińskiego będą dla czytelników zaskoczeniem, bo o wielu wydarzeniach nie było wiadomo. Choćby o powojennych relacjach między AK-owcami z Puszczy Solskiej czy ich przyjeździe na Dolny Śląsk. Są naprawdę pasjonujące! Poprzez taką formę literacką, jaką jest dziennik, chciałem pokazać, jak dochodzi się do prawdy, jak odkrywa się i poznaje tajemnice II wojny światowej i mroczne lata powojenne. Liczę na to, że zwłaszcza młodzi czytelnicy zainteresują się historią, która nigdy nie powiedziała ostatniego słowa i zawsze jest w niej coś nowego do odkrycia. Do czytelnika w XXI wieku trzeba docierać w inny sposób. Należy mu wskazać, jak szuka się śladów historii, zbierać i łączyć je ze skąpych nieraz skrawków. I niekoniecznie czynić to tylko za pomocą wykrywacza metali. Są jeszcze inne formy poszukiwań śladów przeszłości, wystarczy sięgnąć po książkę.
Przegląd Lubański: Co zamierzasz po ponownym przejęciu kierowania Stowarzyszeniem „Zamek Czocha”?
Kieruję nowym zarządem stowarzyszenia od końca maja. Już przygotowujemy IV Zamkowe Spotkania z Historią. Chcemy, aby była to impreza towarzysząca corocznemu „Księstwu Czoszańskiemu”, zaplanowanemu przez Starostwo Powiatowe na 10 września. Mamy już skompletowaną listę tematów, dobranych prelegentów. Dodam, że nie zabraknie wątku partyzanckiego Lucjana Kopcia, który od 1951 roku pracował w Leśnej, a po dwóch latach był już w Lubaniu. Chcemy aby przyjechała do nas Grupa „Wir”, która opowie o tym, jak na Zamojszczyźnie pamięta się o lubańskim lekarzu. GRH „Wir” zaprezentuje także elementy wyposażenia i musztry partyzanckiej. Będą także autorzy innych, najnowszych pozycji książkowych o regionie. Proszę śledzić informacje w prasie i Internecie. Mamy w planie na przyszły rok sprowadzić do Polski wystawę poświęconą dorobkowi artystycznemu Bodo Ebhardta, twórcy przebudowy Czochy i Grodźca, dwóch dolnośląskich zamków. Jeśli nam się uda, będzie to duże wydarzenie w regionie. Prowadzimy już w tym celu konkretne rozmowy, o wynikach których niebawem poinformujemy.
Przegląd Lubański: Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Andrzej Ploch
Posłuchajcie radiowej rozmowy o książce z Januszem Skowrońskim
TYLKO U NAS przeczytacie początek książki
Lubań wiosną 1998, w domu Kopciów, 10 lat po śmierci Lucjana
Stefania Kopeć, wdowa, lekarz – radiolog, od kilku lat na emeryturze. Wie, że przyjdę. Nawet przygotowała się do tej wizyty. Podaje książki o Lucjanie i bitwie pod Osuchami. „Paprocie zakwitły krwią partyzantów” Markiewicza (znam od kilku lat, bo lubański księgarz Stanisław Krawczyk ze względu na osobę Lucjana Kopcia sprowadził większą ilość; zdążyłem nabyć zanim się rozeszły), „Medycynę walczącą”, „Lasy Janowskie i Puszczę Solską” Tuszyńskiego. Tę najważniejszą zostawia na koniec.
– Tu są wspomnienia Lucjana. Doktor Klukowski ze Szczebrzeszyna poprosił go, by je spisał – wyjaśnia.
Biorę do ręki podstarzałą już książkę. 1947 – rok wydania od razu rzuca się w oczy. A więc to zaledwie trzy lata po bitwie pod Osuchami. „Dywersja w Zamojszczyźnie 1939-1944. Wydawnictwo Materiałów do Dziejów Zamojszczyzny w latach wojny 1939-1944 pod redakcją dr Zygmunta Klukowskiego” – odczytuję przydługi tytuł. W dodatku tom czwarty.
– To są jeszcze trzy wcześniejsze? – szybko wyciągam wniosek.
– Tak, ale Lucjana poproszono aby napisał do czwartego – mówi wdowa.
Odnajduję właściwy rozdział. Strony zadrukowane ładną, wyraźną czcionką. Dziś już książek tak się nie składa.
W roku 1943 i 1944, kiedy terror niemiecki dochodzi do szczytu, kiedy dymy unoszące się nad fabrykami śmierci w Majdanku, Bełżcu, Oświęcimiu oznajmiają, że giną niewinnie tysiące ludzi, z dnia na dzień wzrasta opór narodu. Stosowane na początku sporadyczne akty sabotażowe i dywersyjne oraz opór bierny zamieniają się z czasem w zorganizowaną, zaciętą zbrojną walkę z okupantem, z każdym dniem przybierają na sile. Polska ludność wiosek i miast mordowana, wysiedlana, wywożona na roboty do Niemiec, osadzana w obozach koncentracyjnych, niszczona nadmiernymi kontyngentami, broni się, tworząc organizacje terenowe i wstępuje do oddziałów partyzanckich.
W walkę z okupantem Zamojszczyzna wniosła olbrzymi wkład. Ona też jedna z pierwszych w Polsce rozpoczęła czynną, odwetową akcję dywersyjną Na jej terenie w roku 1944 działał szereg organizacji konspiracyjnych. Najliczniejszą była Armia Krajowa, powstała tutaj ze scalenia PZP z BCh, obok niej AL. NSZ było bardzo nieliczną grupą. Akcję dywersyjną poza organizacjami terenowymi prowadziły oddziały partyzanckie AK, BCh, AL i sowieckie.
Przebiegam przez pierwsze linijki wspomnień. „Szpital leśny 665” – tak je zatytułował. I podpisał jedynie jako „Radwan”.
– Nie mógł inaczej. Podanie nazwiska od razu by go spaliło. Partyzantami z AK już interesowało się UB. Zresztą, i tak przyszli po niego i posadzili. Pół roku przesiedział w więzieniu.
Mam dylemat. Czytać dalej, bo lektura wciąga, czy rozmawiać?
– Proszę to wziąć z sobą. I spokojnie poczytać – Stefania Kopeć wybawia mnie z opresji.
Obiecuję, że po przeczytaniu natychmiast zwrócę. Dostaję też zgodę na przedruk wspomnień w „Przeglądzie Lubańskim” . Ukażą się w dwóch odcinkach, akurat kiedy szpital w Lubaniu otrzyma jego imię – znów obiecuję.
– Coś jeszcze Panu pokażę Stefania Kopeć sięga po przygotowane zdjęcia. – To jest otwarcie szpitala leśnego, którym mąż kierował. Partyzanckiego. Lucjan stoi tu pośrodku. Ten w czapce. Rozmawia. Tu jacyś dowódcy partyzanccy, koledzy. A ta poniżej, w białej koszuli, to Basia, jego siostra. Studiowała dziennikarstwo w Warszawie.
– Wiem, zginęła w bitwie pod Osuchami – staram się wykazać wiedzą po lekturze „Paproci”.
Spośród wielu poległych w tej bitwie udało się zidentyfikować 29 nazwisk lub pseudonimów żołnierzy i oficerów oddziału „Woyny”. Wśród nich były między innymi sanitariuszki „Ksantypa”, „Pszczółka”, dwie rodzone siostry – „Kalina” i „Róża” pisał Jerzy Markiewicz.
– Ile to naszukali się Basi po bitwie. Jak Zbyszek jej szukał, poczyta Pan w książce. Zbyszek to doktor Krynicki, „Korab”, przyjaciel Lucka, ten sam, który tak pięknie przemówił na jego pogrzebie. Ciała Basi nigdy nie odnaleźli. Potem pogodzili się z myślą, że musiała utopić się na bagnach. Zapewne tak było – głośno wspomina pani Stefania.
Fotografii jest kilka. A to leśny oddział wchodzi w głąb puszczy, na innym grupa młodych ludzi w Biłgoraju w 1944 roku. Odważnym człowiekiem musiał być ten fotograf. Nie wiadomo, kim był. Na tę chwilę zostaję z tą niewiedzą, szczęśliwy jednak, że będę mógł tymi fotografiami zilustrować wspomnienia „Radwana” w redagowanym miesięczniku.
7 kwietnia 1998, Światowy Dzień Służby Zdrowia
Data nieprzypadkowa, wybrana świadomie. To dzień nadania imienia Lucjana Kopcia szpitalowi rejonowemu w Lubaniu. Uroczystość przy głównym wejściu do szpitala, którego wybudowanie zajęło Kopciowi 10 lat i 7 miesięcy drogi przez urzędniczą mękę, gromadzi wielu gości. Lekarze i pielęgniarki, pracownicy i dyrekcja ZOZ Lubań, przyjaciele i pacjenci, władze lokalne rejonu lubańskiego. (Ktoś po latach przypomni sobie, że orkiestra wojskowa zagrała „Pierwszą Brygadę”, wtedy jeszcze rzadkość.) Stefania Kopeć w towarzystwie wojewody jeleniogórskiego Józefa Króla odsłania tablicę z nazwą szpitala. Teraz to ja fotografuję.
Kilka lat postawiono w tym miejscu pomniczek z wygrawerowaną tabliczką, podkreślającą zasługi lubańskiego lekarza. Ktoś odnajdzie zdjęcie z tamtej pierwszej uroczystości. Teraz przy tablicy stoi wojskowa warta honorowa, wtedy przy pomniczku wartę zaciągnęły pielęgniarki. Jedną z nich była Mirosława Jędrzejczak z OIOM-u, oddziału intensywnej opieki medycznej. Tam trafił na oddział Lucjan Kopeć, tam zmarł. Mirosława Jędrzejczak otrzymała od wdowy srebrną turecką cukiernicę. Ewa Adamowicz, inna z pielęgniarek opiekująca się umierającym dyrektorem, przewędrowała całe Tatry, kiedy przez dziesięć kolejnych lat szpitalne koło PTTK organizowało rajdy turystyczne, noszące imię Lucjana Kopcia.
W kwietniu i maju, tuż po uroczystościach nadania imienia szpitalowi, ukazuje się na łamach „Przeglądu Lubańskiego” obiecany przedruk partyzanckich wspomnień „Radwana”. Dla wielu są szokiem, bo nie znali doktora z tej partyzanckiej strony. Nieliczni odpowiadając na apel redakcji, przysyłają listy, jak go zapamiętali. Ujmują mnie dwa zdania Germaine Nowickiej: był taki moment u schyłku życia doktora Kopcia, że w wybudowanym przez siebie obiekcie, zabrakło dla Niego choćby kawałka miejsca. Dziś ma za to cały szpital… Umieszczam je na okładce. A ostatnie zdanie wytłuszczam na winiecie miesięcznika. Niech każdy odczytuje je po swojemu.
Ktoś będzie się cieszyć, może ktoś wstydzić…
Dwanaście lat później około 2010 roku, może początek 2011
Włączam telewizor. Program „Było… nie minęło” już trwa. Nie wiem, jak długo. Redaktor Adam Sikorski stoi w gęstym, wysokim lesie. Środek Puszczy Solskiej. Narzeka, że chcąc tu dotrzeć, przebijał się przez bagna, co wcale nie było proste. Nagle wyciąga fotografie. Są czarno-białe, powiększone i wydrukowane na kartkach papieru A4. Zaczyna je przypinać do drzew wokół. Jedno, drugie… Ma ich kilka. Na pamiątkę, że był tu szpital leśny – wyjaśnia. (W 2016 roku Andrzej Sokal z Biłgoraja, który wówczas oglądał ten sam program, powie mi, że Sikorski przypinał zdjęcia półtora kilometra dalej, przy schronie „Wira”. Być może. Ważne, że przypinał.)
Stop, stop. Ale to jedno z tych zdjęć jest mi znane! Niestety, nie mogę zatrzymać tej audycji. Mój telewizor nie dorobił się tej funkcji. Takie same zdjęcie miałem przecież kilka lat wcześniej w swoich rękach! Otwarcie partyzanckiego szpitala „665”. Doktor „Radwan” zapisał bardzo dokładnie:
W piękny, pogodny dzień Zielonych Świąt odbyło się uroczyste poświęcenie szpitala. Od samego rana poczęli ściągać ze wszystkich stron zaproszeni goście. Można było zobaczyć przedstawicieli całej Polski podziemnej z tego terenu. A więc komendant obwodu Orsza ze swoim zastępcą Trojdanem, Beskid z WSOP’u i Maka z WSK, Szyszka i Ksantypa, a dalej dowódcy i delegaci oddziałów Wir, Cord, Kula, Bej, Zagłoba, Rzut, dowódcy placówek i wielu, wielu innych. W odpowiedzialnej roli organizatora i gościnnego gospodarza pomagali mi niestrudzenie Korab, Mały i Huk. Nina z pomocą kilku niewiast i chłopców z drużyny Żbika urządziła ołtarz, który ozdobiony skrzyżowanymi karabinami z prostym brzozowym krzyżem w środku i figurką Matki Boskiej, przykryty śnieżnobiałym obrusem, upiększony masą zieleni i kwiecia doskonale harmonizował z tłem i panującym nastrojem.
Obok wśród wysmukłych jodeł i sosen na maszcie powiewała biało czerwona flaga, świadcząca że las do nas należy. Odległy o kilkanaście metrów szpital z widniejącym znakiem Czerwonego Krzyża ograniczał plac nabożeństwa. Około godz. 11 przybył kapelan i odprawił mszę polową, zakończoną błagalnym hymnem: „Boże coś Polskę… Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!” Poświęcenie budynku i krótkie przemówienie kapelana zamknęło część oficjalną uroczystości. Skromny, żołnierski obiad, obficie zakropiony zdobyczną wódką i piwem zmienił nastrój z uroczystego na wesoły. Przemówienie i toasty dawały obraz naszych myśli i bojowego nastawienia. Około godz. 18 goście zaczęli rozchodzić się do swych „domów” obozów i kwater.
Szpital „665” zasługuje na naszą pamięć. I przyszłych pokoleń – kończy program Sikorski.
A więc fotografii zachowało się więcej. Trzeba spytać, skąd je ma? – układam sobie plan poszukiwań. Na tę chwilę sprawdzam jedynie, kiedy wypadały Zielone Świątki w 1944 roku. Wychodzi, że 28 maja. Zamykanie partyzantów w kotle Puszczy Solskiej rozpocznie się trzy tygodnie później. Przejdzie do historii jako hitlerowska operacja „Sturmwind II”. Sturmwind w języku niemieckim oznacza wicher.
Niestety, nie zdążyłem zapisać, z którego roku pochodzi to nagranie „Było …nie minęło”.
2016
Wakacje pod Krakowem, druga połowa sierpnia
Znów w telewizji oglądam „Było… nie minęło” z Puszczy Solskiej. Nowy program o schronie „Wira”, którego rekonstrukcji podjęli miejscowi pasjonaci historii. Redaktor Sikorski rozmawia z nimi o tym, stojąc w głębokim, piaszczystym wykopie. Potem ekipa przenosi się dalej. Na miejsce, gdzie stał szpital „665”.
– Strasznie ciężko tu dotrzeć, przez bagna – narzeka Sikorski. – Kilka godzin nam to zajęło. Zróbcie coś, aby można było to miejsce odwiedzać – apeluje do miejscowych, którzy mu towarzyszą.
Tym razem nie popełniam błędu sprzed kilku lat. Słucham i gapię się w telewizor z kartką i długopisem w ręku. I notuję rzeczy najważniejsze: Trzepietniak – wieś pod Aleksandrowem, na trasie Józefów – Biłgoraj, GRH „Wir”, czyli grupa rekonstrukcji historycznej, która wzięła swą nazwę od legendarnego dowódcy podporucznika AK Konrada Bartoszewskiego, zachowane fotografie, na podstawie których na nowo podjęto się budowy schronu, zwanego niekiedy bunkrem. A więc można. Bo są zdjęcia!
Kiedy program kończy się , natychmiast rzucam się do internetu. „W minioną sobotę obozowisko partyzanckie odwiedziła ekipa telewizyjna” – donosi 17 sierpnia bilgorajska.pl. Aha, więc nagranie „Było… nie minęło” zarejestrowano trzynastego. Czyli świeża sprawa. Pracuję jeszcze jakiś czas, wygrzebując detale i systematyzuję wcześniejszą wiedzę. Z moich „Przeglądów Lubańskich”, jeszcze papierowych. I tych internetowych, kiedy to o doktorze Kopciu, zwłaszcza jego zmaganiach z budową lubańskiego szpitala pisała szpitalna pielęgniarka Ewa Gutek. Po telefonicznej prośbie przesyła mi swój maszynopis pracy. Wcześniej wykonuję inny telefon. Ten najważniejszy. Po nim kilka dni później jestem już w środku Puszczy Solskiej.