Feliksa Netza powrót do centrum świata
Feliks Netz jako siedmiolatek przyjechał do Lubania w 1945 roku spod Brodnicy na Kujawach. Spędził tu dziewięć lat życia. Mieszkał pod trzema różnymi adresami, kolejno na Łąkowej, Stawowej i ostatnim – w domu na Kościuszki 17. Jak sam opowiadał, szalenie ciekawiło go, gdyby matka wybrała inną drogę i z falą uchodźców o poplątanych życiorysach nie trafiła do Lubania lecz dalej, do Niemiec, gdzie przebywał ojciec, pochodzenia niemieckiego.
Matka była Polką. Choć było do dla niej bardzo ryzykowne, to ona w pewnym momencie życia wybrała dla mnie Polskę – powie w jednym z radiowych opowiadań o swoim dzieciństwie Feliks Netz. Ono kojarzyć mu się będzie przede wszystkim z Lubaniem. Będzie to podkreślał przez całe życie i podczas późniejszych, sentymentalnych powrotów do miasta nad Kwisą. Tu, gdzieś na strychu wśród pozostawionych poniemieckich rupieci odnalazł zakurzoną książkę. Nieważne, że niemiecką, w dodatku pisaną gotykiem. Dla niego samego była czymś niezwykłym a dla matki znakiem, przeczuciem jakimś, że to z książkami syn zacznie obcować w przyszłości.
W Lubaniu chodził do pierwszych dwóch klas liceum, wówczas ósmej i dziewiątej. Z Lubania w 1955 roku wyjechał na Górny Śląsk, do miasta, które tuż po śmierci Stalina nazwano Stalinogrodem. W tym Stalinogrodzie zapamiętał ponury, blady świt na kolejowym dworcu, pojawił się tu z cioteczną babcią. Śląska metropolia była dla niego szokiem w porównaniu z urokliwym, cichym choć zniszczonym przez wojnę Lubaniem. Do jesieni roku następnego, kiedy to na fali odwilży przywrócono miastu nazwę Katowice. Tu skończył maturę i studia polonistyczne, tu żył, mieszkał i pracował. Przed studiami przez rok nawet jako górnik, w kopalni „Katowice”. Mieszkał na Kopalnianej 1. To bardzo dobry adres, jak na górnicze miasto na Śląsku. Ale śląskiej gwary nie złapałem, bo to nie tu minęło moje dzieciństwo. Po latach napisze słynne strofy 0 „śmierci jak kromka chleba”, w których on sam i reżyser Kazimierz Kutz oddadzą hołd górnikom kopalni „Wujek”. Bez reszty poświęcił się literaturze. Pisał wiersze, prozę, słuchowiska radiowe. Bardzo dużo tłumaczył. Robił to znakomicie. Do lat dzieciństwa i losów swojej rodziny często powracał w swojej twórczości, choćby w powieści „Urodzony w Święto Zmarłych” (1995). W 1996 roku na obchodach 650-lecia Związku Sześciu Miast Łużyckich, w Lubaniu zorganizowano sympozjum literackie, w którym ukazano twórczość literatów wywodzących się z Lubania. Choćby Arno Schmidta, niemieckiego pisarza piszącego inaczej, awangardowo, który – jak to wyraził się ktoś ostatnio – żył za krótko, by zasłużyć na literackiego Nobla. Polską „reprezentację” Lubania powierzono Feliksowi Netzowi. Przyjechał tu z Katowic z pięknym esejem pt. „Miasto nierzeczywiste”, swoistym suplementem do „Urodzonego w Święto Zmarłych”. Tak zapamiętał pierwsze spotkanie z nowym miastem:
Kiedy niedługo po wojnie wysiadłem z pociągu na stacji ze świeżym napisem Lubań, to spod tej nazwy jeszcze przedzierała się resztką sił, resztką tchu!, poprzednia nazwa Lauban. Na peronie tłumy ludzi – tak to widzę sześcioletnim okiem, niewidomy żołnierz w polskim mundurze śpiewa piosenkę o czerwonych makach spod Monte Cassino. Jest to godzina między psem a wilkiem, gdy jeszcze noc nie minęła, a świt nie nastał, moja mama każe mi zostać na stacji, siedzieć w tym kącie, nie ruszać się stąd, pilnować walizki i tobołu, bo ona musi pójść do miasta, na ulicę Łąkową, gdzie już czeka na nas moja siostra i brat, oboje już zupełnie dorośli. Ten czas oczekiwania na powrót mamy z bratem ciągnącym wózek, to najczarniejsze godziny w całym moim życiu. Jeden peron pełen ludzi mówiących po polsku, ale jakby inaczej, wolniej, śpiewniej niż moja mama i ja; czekają na kogoś, kto ma ich odebrać, a jeszcze go nie ma. Niektórzy przeklinają okropnie, co uważam za grzech śmiertelny, ponieważ mam absolutną pewność, że Pan Bóg przechadza się po tym peronie i zapamiętuje tych, którzy przeklinają. Są to surowe nauki mojej matki, dzięki którym nie zwykłem przeklinać przez całe życie. Po drugiej stronie stacji, na drugim peronie, nie mniejszy tłok, ale tam słychać jedynie niegłośną, jakby zdławioną w gardle mowę niemiecką. Pomiędzy jednym peronem a drugim nie ma żadnej łączności. Są to dwa oddzielne, wrogie sobie światy, choć jednych i drugich spotkał podobny los: wygnanie. Ci jednak, którzy przybyli tutaj ze wschodu, patrząc na zbitych w gromadę, wystraszonych Niemców, myślą pewnie, że to są sprawcy ich wygnania, bo wszystkiemu są winni Niemcy, bo Niemcy rozpoczęli tę straszliwą wojnę. Co myślą Niemcy? Oto jest pytanie.
Później zadawał sobie inne: czy zostałby literatem niemieckim, gdyby matka zdecydowała się na powojenny wyjazd do Bundesrepublik? Przez to, że została w Polsce, on sam pisał w języku Mickiewicza a nie Schillera i Goethego. Historię „Rękawiczki” Schillera opowiadał już w Katowicach, na egzaminie maturalnym.
W „Mieście nierzeczywistym” powrócił do przeżywanej przez Lubań śmierci Stalina. Zapamiętanej oczami dziecka, oddanym literacko, wręcz po mistrzowsku smutku miejscowych po utracie generalissimusa: W tych czasach żył jeszcze Józef Stalin i jego cień padał aż na Lubań. Dzień jego śmierci miał w sobie coś z koszmaru i groteski. W naszej szkole, którą kochałem, bo była usytuowana u stóp Kamiennej Góry, i przypominała swym wyglądem raczej pałacyk myśliwski niż budynek szkoły, dzień śmierci Stalina zmienił się w turniej płaczu, a posługując się językiem tamtej epoki trzeba by powiedzieć: we współzawodnictwo płaczu. Płakali nauczyciele, jeden przez drugiego, jedna ze starszych pań, nauczycielka jeszcze sprzed wojny, która na pewno nie była komunistką, płakała tak spazmatycznie, tak, rzec można, rozrywająco, że nasz wychowawca, pan Skowierzak i woźny, pan Wojciechowski, podtrzymywali ją pod ręce. Jeżeli tak kobieta udawała, była z niej niezła aktorka.
Rok po publikacji „Miasta nierzeczywistego” Netz został honorowym obywatelem Lubania. I nigdy nie zapominał o mieście, skąd wyruszył w wielki świat literatury. Miał tu liczne kontakty, przyjaciół i kolegów. Kiedy przyjeżdżał odwiedzał ich, tak jak i miejsca swojego dzieciństwa. Swoistym kronikarzem lubańskich pobytów Feliksa Netza jest do dziś Janusz Nawrocki. Od czasu do czasu zasypuje mi skrzynkę meilową całkiem pokaźną liczbę zdjęć z przeszłości, ze wspólnych z Netzem spacerów po mieście, z mszy św. z udziałem uczniów byłego liceum w kościele świętej Trójcy, odwiedzin na miejscowym cmentarzu u tych, którzy przybyć już nie mogli. Innym razem Netz „zagląda” w zakamarki baru „Ratuszowego” na Rynku i na ogródki działkowe pod Kamienną Górą.
Nawrocki prowadził z Netzem ożywioną korespondencję. Listy, nocne maile… Także te ostatnie, kiedy pisarz walczył ze śmiertelną chorobą.
…Ból to nie jest niestety moja specjalność, że sparafrazuję Chandlera…Mając do wyboru ból, czy śmierć, wybieram bez wahania śmierć. Ale, ze użyję rusycyzmu: póki co – żyję. Najlepsze myśli kieruje w kierunku mojego Lubania, może to nie jest mój Garden of Eden, ale coś w nim było z rajskiego ogrodu, z czym zgadza się mój brat, Zygmunt… Ściskam Was Oboje! Feliks Netz /vel Felek/ (6 stycznia’ 2015).
Kochany Janku. Przekaż Ziemi Lubańskiej moją zgodę na druk /bez honorarium/ moich dwóch wierszy z tomu „Krzyk sowy”: „Chłopiec idzie do szkoły”, „Laudacja”. Może te wiersze nagle, obudzą w kimś bardzo młodym, ukrytą do tej pory potrzebę wydobycia z podświadomości tego pierwszego wiersza, za którym, kto wie, może urodzą się następne, nie od razu, ale z biegiem lat, z biegiem dni. Dałby Bóg, abyśmy spotkali się jeszcze raz w Lubaniu, na Twojej łączce, na Kamiennej Górze, a także w redakcji Ziemi Lubańskiej… Ściskam Cię mocno! Felek (14 stycznia 2015 godz. 23.00).
Drogi Janku, Dobrych wieści jeszcze nie mam. Tomografia musiała zostać przesunięta o tydzień. W czwartek wracam do kliniki. Czuję się marnie… Czekam na numer Ziemi Lubańskiej z moimi wierszami – to dla mnie i miłe i ważne! Ściskam Cię mocno! Felek (3. lutego 2015 , godz.23.14).
– Następnych wiadomości od Netza już nie było – dodaje Nawrocki. Pisarz umiera 12 kwietnia 2015 roku w Katowicach. Cztery dni później pogrzeb poprowadzi arcybiskup Damian Zimoń. Na pożegnanie w katowickiej katedrze zagra mu sam Józef Skrzek, przyjaciel z legendarnej grupy SBB. Janusz Nawrocki wraz ze skromną delegacją z Lubania bierze udział w pogrzebowych uroczystościach. Na wieńcu przepasanym szarfą dla honorowego obywatela miasta, lubański herb widnieje w dużym, czerwonym sercu. Po pogrzebie Janusz Nawrocki nadal pisze do Netza choć wie, że odpowiedzi na tym świecie już się nie doczeka. „Listy do przyjaciela”. Wychodzi w nich z konkretną propozycją, która – nie wiedzieć dlaczego – nie znajduje zrozumienia w jego mieście. Nierzeczywistym, a może wplątanym w lokalne układy i układziki?
„W ostatnich dniach spotkała mnie i wiele innych osób PRZYKROŚĆ. Otóż wyobraź sobie, że na sesji Rady Miejskiej przed przerwą urlopową wystąpiłem z wnioskiem, by skwer przy Ratuszu koło fontanny nazwać Twoim imieniem. Do tego doszła jeszcze propozycja, by postawić ławeczkę z wizerunkiem twoim. Niestety, na ostatniej sesji przegłosowano zawieszenie wniosku. Były głosy, że zbyt krótko w Lubaniu mieszkałeś, a w ogóle co takiego dla Lubania zrobiłeś? A może są inne osoby bardziej kwalifikujące się, by tak historyczne miejsce nazwać ich imieniem. I taki tam… Pytam się zatem, czy Ty jako honorowy obywatel opiewający Lubań w swojej poezji i prozie nie jesteś godzien, by być patronem tego miejsca? To Ty jesteś już HISTORIĄ LUBANIA. Wystarczy, że mamy relikt przeszłości – ulicę marszałka Michała Roli-Żymierskiego, człowieka nikczemnego. To jest dopiero historia!”
Janusz Nawrocki nie poddaje się i… wychodzi z kolejną inicjatywą. Przy wejściu do budynku nr 17 na ulicy Kościuszki, za czasów mieszkającego tu Netza noszącej jeszcze nazwę Lenina, doprowadza do odsłonięcia tablicy pamiątkowej. Poprzedza ją zbiórka funduszy wśród kilku prywatnych osób. Nawrocki nie chce podawać żadnych nazwisk. W upalną sobotę 25. czerwca podczas „Dni Lubania” tablica staje się faktem. Janusz Nawrocki łączy się z Katowicami, w słuchawce głos żony pisarza, Beaty. Pozdrawia zgromadzonych na uroczystości i przypomina, że niebawem telewizyjna emisja dokumentu o Netzu. Januszowi Nawrockiemu marzy się, by taki sam zrobić o jego lubańskim dzieciństwie i młodości. Wierzy głęboko, że pomnik-ławeczka na podratuszowym skwerze przy fontannie w końcu stanie się faktem. Może i sam skwer doczeka się właściwej nazwy?
W lubańskim mieszkaniu po Feliksie Netzu mieszka od ośmiu lat Krzysztof Ziembicki. Jest tu już trzecim właścicielem. Wyremontował dom, przerobił nieco wejście, jest inaczej niż „za Netza”. Dopiero od Nawrockiego dowiedział się, że mieszkał tu Feliks Netz. Żałuje, że go nigdy nie poznał. Jak przyjechał, pochodził trochę po mieście, obiecał, że wpadnie ale jakoś tak zeszło… Dziś usłyszał jego wiersze. Postanowił, że sięgnie po nie i przeczyta.
Irena Leszczyńska zjawiła się na odsłonięciu tablicy z „Krzykiem sowy” pod pachą. Jej mąż Stanisław wychowywał się tu razem z Feliksem Netzem. Zabawek nie było, to bawili się patykami. Feluś był zawsze grzecznym i ułożonym chłopcem, w przeciwieństwie do jej męża. Kto wie, jak było naprawdę, bo Netz w „Mieście nierzeczywistym” przedstawiał to zupełnie inaczej. Pamięć dokonuje selekcji faktów, ona sama ustala hierarchię wartości, skąd w wierszu pojawia się boks i klub „Kolejarza”. Chodziłem do tego klubu przy Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, uczyłem się boksu, bo porachunki między chłopakami zawsze kończyły się bójkami, i ja nie chciałem być tym, który zbiera cięgi, chciałem, przynajmniej, umieć się bronić. Trenerem był pan Syroka – może przekręcam to nazwisko, ale musiało być dla mnie znaczące, skoro w ogóle przetrwało na spodzie pamięci, i oto po latach samo wydostaje się na wierzch.
Leszczyńską najbardziej zaskoczyło i zdumiało to, że Netz znał aż tyle języków. Rosyjski, niemiecki, angielski, hiszpański, węgierski, czytam po słowacku i czesku, białoruski i ukraiński też jest oczywisty – wylicza cytując Netza pani Irena. Nie wie, że krótko przed śmiercią Netza, goszczący w Katowicach prezydent Węgier Janos Ader, nawiązał do jego twórczości. Bo Feliks Netz był znakomitym tłumaczem na polski dzieł Sandora Maraiego, węgierskiego pisarza, w którym od lat osiemdziesiątych zaczytuje się Ader. Urodziłem się w Europie, więc jestem bohaterem – tak brzmiało jedno z pierwszych zdań pierwszej strony powieści Maraiego. Przeczytałem wszystkie dzieła Máraiego, moje wszystkie dni zaczynają się z Máraim. Żona stwierdziła, że stałem się przez to lepszym człowiekiem – cytował w Katowicach samego Netza węgierski prezydent. Irena Leszczyńska wertuje książkę i pokazuje mi zdjęcie stamtąd.
– Proszę spojrzeć, w jakim poetyckim towarzystwie siedzi nasz Feliks: Brodski, Miłosz, Kornhauser, Barańczak, Venclova, Drawicz – wylicza.
Takie audytorium zdarza się w życiu tylko raz – informuje podpis pod zdjęciem, wykonanym na Dużej Scenie Teatru Śląskiego w 1993 roku. Z rosyjskiego Netz tłumaczył m.in. Aleksandra Puszkina i Josifa Brodskiego. W nominowanej do literackiej Nike w 2005 roku „Dysharmonii caelestis” opowiada o swoich Katowicach. Ale i tu znaleźć można wątki lubańskie, małego dolnośląskiego miasteczka, z którego w dzieciństwie do Katowic wyjechał, familok, w którym mieszkali wspólnie Psiukowie i Naleźnioki. Albo klub bokserski Kolejarz, drużyna piłkarska Spójnia, szkolne gazetki ścienne z podobiznami Soso i film „Fanfan Tulipan” z Gerardem Philipem pokazywany w kinie Wawel. Skąd my to znamy?
Lubań był niewielkim miasteczkiem, na pozór z dala od głównych traktów, ale z mojego, ówczesnego punktu widzenia, znajdował się w samym centrum świata – podsumuje Netz w „Mieście nierzeczywistym”.
Emisję filmu dokumentalnego o Feliksie Netzu zapowiedziano w TVP Kultura na środę, 6 lipca o godz. 18.05.
Autor:Janusz Skowroński