Bukowina ocalona
Fundacja Bukowińska „Bratnia Pomoc” w Lubaniu oraz Stowarzyszenie Południowo-Zachodnie Forum Samorządu Terytorialnego „Pogranicze” w Lubaniu serdecznie zapraszają w sobotę 28 grudnia 2013 r. o godz. 13.00 na spotkanie promujące książkę pt. „Bukowina ocalona od zapomnienia”. Odbędzie się ono w Sali Konferencyjnej ŁCR w lubańskiej Galerii Łużyckiej.
Spotkanie stanowi podsumowanie projektu pt. „POWRÓT DO KORZENI – ŚLADAMI NASZYCH OJCÓW NA BUKOWINĘ”, realizowanego przez Fundację od 1 maja 2013 do 31 grudnia 2013 r. przy dofinansowaniu ze środków Programu Operacyjnego Fundusz Inicjatyw Obywatelskich.
Blisko 160-stronicowa książka jest wspólnym dziełem czwórki autorów: Jana Bujaka, Janusza Skowrońskiego, Wojciecha J. Kukli oraz Cecylii Kazimierczak. Rekomendując książkę Jan Guła (na zdj.), prezes Fundacji Bukowińskiej „Bratnia Pomoc”, pisze w słowie wstępnym do niej m.in.:
Pamięć ludzka jest jednak zawodna i z biegiem lat umykają zdarzenia, fakty i historie. Chcąc temu zapobiec, Fundacja Bukowińska projekt pod nazwą „Powrót do korzeni – śladami naszych Ojców na Bukowinę”, którego celem jest zwiększenie świadomości kulturowo-historycznej na temat Bukowińczyków oraz uchronienie przed zapomnieniem dorobku kulturowego i tradycji ludności bukowińskiej, w tym dorobku materialnego. Projekt ten zrealizowano w kilku etapach a ich zwieńczeniem staje się niniejsza publikacja.
Wspomnienia starszych Bukowińczyków pozwalają na przekazanie innym naszych ciekawych wspomnień z ówczesnego życia na Bukowinie, ewakuacji z Bukowiny do Polski, pierwszych dni i lata życia w nowej, wymarzonej Ojczyźnie. To prawdziwie „historia mówiona”, relacje, opowiedziane przez bezpośrednich uczestników wydarzeń, których los nie oszczędzał. Choć są one pełne emocji, niech staną się pomostem między dawnymi a nowymi laty, między pokoleniami, niech służą przyszłości. Rys historyczny ma ułatwić poznanie naszej przeszłości.
Zaś prawdziwym odkryciem tego projektu jest nawiązanie kontaktu z rodziną i udostępnienie przez nią wspomnień oraz dokumentacji po śp. księdzu Ignacym Kukli, zasłużonym kapłanie, jakże bliskim naszym sercom. Ten duchowy przewodnik wielu Bukowińczyków znalazł należne miejsce na łamach książki. Zachęcam również do poznania bukowińskiej kuchni. Gwarantuję, że jest w czym wybierać! Życzę, aby ta publikacja przybliżyła Państwu zieloną Bukowinę. Naszą krainę, którą postanowiliśmy ocalić od zapomnienia.
Jednym z autorów książki jest Janusz Skowroński (na zdj.), od lat związany z „Przeglądem Lubańskim”.
– To było prawdziwe dziennikarskie wyzwanie, jakie zaproponowała mi Fundacja Bukowińska „Bratnia Pomoc” – mówi. – Móc raz jeszcze napisać o Bukowinie, tym razem poprzez wysłuchanie i spisanie relacji dziewiętnastu Bukowińczyków z Lubania i okolic. Poruszałem się w częściowo znanym już temacie, bo w 1994 roku poznałem Bukowinę osobiście. Wówczas zafascynowałem się to krainą i „popełniłem” kilka dziennikarskich tekstów. W „Przeglądzie” przez kilka lat prowadziliśmy także kolumnę pt. „Bukowińczyk”, głównie za sprawą dra Jana Bujaka, naukowo zajmującego się Bukowiną. Teraz przyszedł czas na pogłębienie jej historii, bo wielu moich rozmówców otworzyło się i zaczęło mówić o swojej Bukowinie tak, jak było naprawdę. I to było najcenniejsze, historia opowiedziana ludzkimi losami. Intrygującymi, często skrywanymi przez lata. Szczególnie, kiedy okazało się, że to nie rok 1945 był początkiem ich przyjazdu na Dolny Śląsk. Niektórzy pojawili się tu całe pięć lat wcześniej. Dlaczego? Szczegóły są w książce.
Jak zapewniają organizatorzy, na miejscu będzie można skosztować potraw kuchni bukowińskiej a nawet otrzymać egzemplarz książki. O krainie ocalonej od zapomnienia.
Cały projekt wydawniczy koordynowała Magdalena Guła ze Stowarzyszenia „Pogranicze”.
Andrzej Ploch
Tylko u nas przeczytacie fragment książki, m.in. o pierwszej Wigilii „na nowym”:
Anna Barszcz: Bujak, Migda i Michalski – wszyscy z naszej wsi – stworzyli coś w rodzaju lokalnego komitetu. Chodzili od domu do domu i spisywali Polaków. Chętnych na wyjazd do Polski. Ta komisja gdzieś jeździła, zapewne do Czerniowiec. Nasz ojciec był kimś w rodzaju dziesiętnika, lokalnego strażnika, pilnującego porządku we wsi. Jak sobie dobrze przypominam, do pociągu wsiadaliśmy nie w naszej Nowej Żadowie lecz w Hliboce.
Jazda była straszna, po drodze kąsały nas wszy. Mimo późnej pory roku w pociągu było ciepło. Chłopaki na przystankach, bo pociąg często stał i to po wiele godzin, przynosili chrust, drzewo, którym paliliśmy w piecu, jaki mieliśmy w wagonie. Po drodze chłopcy rozpalali ogniska.
Do drogi w nieznane byliśmy przygotowani. Kury jechały z nami, więc były jajka. Mama doiła krowy, więc mieliśmy mleko. Przed wyjazdem natopiła smalcu z gęsi, w nim była kiełbasa i mięso. Nie zepsuło się w drodze.
Wieźliśmy nawet kartofle. Część z nich posadziliśmy już po przyjeździe na miejsce. Także te, które zastaliśmy po Niemcach, w naszym nowym domu. Dopiero po kilku latach zamieszkiwania przenieśliśmy do innego.
Na stacji w Lubaniu rozlokowywali nas wojskowi i jacyś cywile. Z nimi na stację przyjechał młody chłopak, Władek. Był cztery lata na robotach w Niemczech, w Kassel. Pomagał w rozlokowywaniu naszego transportu. Władek został moim mężem. Udało się nam znaleźć pusty dom i po ślubie w nim zamieszkaliśmy.
Rodzice mieli z sobą karty ewakuacyjne. Z nich wynikało, co zostawiliśmy na Bukowinie. Ojciec wziął te wszystkie dokumenty i udał się do gromadzkiej rady w Zarębie. Na ich podstawie przydzielono nam inny dom i trochę ziemi. I do niego się wprowadziliśmy.
Władysław Barnaś(na zdj.) : Ojciec u księdza Kukli załatwiał dla nas metryki. Ksiądz je wszystkim ręcznie wypisywał. I zaczęły się przygotowania do wyjazdu. Prasowanie siana. Ktoś tuż przed wyjazdem ukradł ojcu owce. Dwa dni przed wyjazdem pewna Ukrainka, która upatrzyła sobie nasz dom, to nawet w nim spała. Z obawy aby nikt jej domu po nas nie zajął. Dwie krowy, klacz źrebna – te zwierzęta przyjechały razem z nami do Polski. Osobnym wagonem jechały. A my w cztery rodziny w drugim wagonie. Razem osiemnaście osób. Stary pan Lasko, który w Żadowie był kościelnym, osobiście dopilnował, aby dwa obrazy z tamtego kościoła nie przepadły. Święta Trójca – główny obraz z ołtarza w Żadowie i św. Stanisław Kostka zajechały tu wraz z nami. I trafiły do naszego kościoła w Pisarzowicach. Pan Lasko porobił na nie specjalne skrzynie, aby nie uszkodzić w podróży. Pamiętam, że wiózł także ule. Ciasno zrobiło się w naszym wagonie. A my prawie miesiąc byliśmy w drodze. Jak zajechaliśmy do Dobrzyc (Pisarzowic), przenocowaliśmy gdzieś razem. A na drugi dzień ojciec poszedł na wieś szukać domu do zamieszkania. W jednym pokoju zostali jeszcze Niemcy, my zajęliśmy drugi pokoik i kuchnię. Mama przygotowała kolację wigilijną. Od razu też wygotowała wszystkie nasze ubrania. Wszy z pociągu powłaziły wszędzie.
Jan Bujak: Do Polski wyjechaliśmy pod koniec listopada 1945 roku, po kilkumiesięcznym oczekiwaniu na wagony. Transporty z Bukowiny do Polski szły w 1945 i 1946 roku. Według „rytmiki” właściwej systemowi radzieckiemu, czyli „widzimisię” różnych funkcjonariuszy. Na przykład maszynistów, którym bardzo często brakowało pary, dopóki nie otrzymali „należności”. Po przekroczeniu granicy polskiej jechaliśmy szybciej. Transporty z Bukowińczykami kierowano na tereny północno-zachodnie tzw. Ziemie Odzyskane. Do Lubania trafiliśmy po kilkakrotnych przymiarkach do osiedlenia, między innymi w okolicach Lubina pod Legnicą. To było krótko przed Bożym Narodzeniem 1945 roku. W transporcie przybyło kilkadziesiąt rodzin, głównie z Żadowy i okolicy.
Nasza rodzina z mamą na czele – choć z kuzynką i kuzynem było nas dziesięcioro – nie była w komplecie. Brakowało ojca i stryja, którzy stosownie do wcześniejszych ustaleń, po zwolnieniu z wojska nie wrócili na Bukowinę, lecz pozostali w Polsce i zatrzymali się u krewnych pod Krakowem, w rodzinnych Wokowicach, w powiecie brzeskim. Dziadkowie wyjechali na Bukowinę już na początku XX. wieku. Ojciec nieustannie docierał na tamtejszą stację kolejową i dopytywał o transport Polaków ewakuowanych z Nowej Żadowy.
Dotarliśmy do Lubania i tu, na dworcu czekaliśmy dopóki miejscowe władze nie wyraziły zgody na osiedlenie przybyszów z Bukowiny. Mama powtarzała później, że na decyzji starosty czy też burmistrza o naszym osiedleniu zaważyła mnogość przywiezionych zwierząt domowych, zwłaszcza okazałych krów i koni. Choć podobno początek pertraktacji między przedstawicielstwem Bukowińczyków a władzami miejskimi i powiatowymi Lubania nie wróżył pomyślnego i rychłego końca. Nie usposabiały one zachęcająco aż do momentu, kiedy Bukowińczycy zaczęli wyliczać, czego i ile przywieźli. Gdy podano liczbę przywiezionych krów, władze gwałtownie zmieniły zdanie proponując osiedlenie jak najbliżej miasta, głównie w Pisarzowicach, wtedy zwanych Dobrzycami. Osiedlano nas w Wigilię lub Boże Narodzenie, a w niektórych przypadkach już po świętach.
Zofia Bagrij: Przed podróżą do Polski moja mama Emilia przygotowała figury z kościoła w Storożyńcu. Przyjechały z nami. Mama dopilnowała, żebyśmy jeszcze przed wyjazdem poszli do Pierwszej Komunii. Ksiądz Kukla jej nam udzielał w kościele Świętej Anny, dla kilku osób zaledwie. Jechaliśmy do Polski z transportem z Żadowy.
Olga Guła: Z Niemcami mieszkaliśmy jeszcze jakiś czas. Pierwszy ich transport odjechał z Pisarzowic, wtedy Dobrzyc, od razu po naszym przyjeździe. Drugi dopiero w czerwcu 1946 roku.
Jan Czepiel: Do Polski wyjeżdżali rodzice, ja i starszy brat Michał. Na drogę ksiądz Kukla wydawał nam metryki. Podpisywał się „proboszcz i dziekan ks. Ignacy Kukla”. Nawet ją zachowałem. Na wagony ładowaliśmy się 5 grudnia 1945 roku. Pamiętam dokładnie, bo następnego dnia, na Mikołaja, nasz pociąg ruszył. Bez babci Karoliny, została, miała już 93 lata. „Ja tam z wami do czerwonej Polski nie pojadę” – zapamiętałem jej słowa. Mądre słowa. Została z Marią, swoją córką. Jechaliśmy sześć tygodni.